niedziela, 11 października 2015

Essaouira

W drodze do nadmorskiej Essaouiry, położonej około 180km od Agadiru, zatrzymaliśmy się przy jednej ze spółdzielni dla kobiet, czyli miejscu stworzonym przez króla specjalnie dla wdów, kobiet po rozwodzie, bądź po prostu będących w trudnej sytuacji życiowej. Jest to miejsce, w którym mogą zarobić na życie przy manualnej produkcji oleju arganowego. Pracy kobiet nie wolno fotografować więc jedynie opiszę, jak wygląda ich zwykły dzień roboczy. Pomieszczenie, w którym pracują ma około 20-25 metrów i znajduje się tam około 8 pracujących pań. Pierwsze z nich obierają suszone owoce arganu, a kolejne posługując się kamieniem, rozłupują skorupki, które pali się w piecu. Po rozłupaniu skorupki panie uzyskują orzech wielkości pestki dyni, który po zebraniu większej ilości jest prażony, a następnie w specjalnie przystosowanym naczyniu przeciskany, aż do uzyskania olejku. Pozostała masa, podobna do gliny, jest idealnym mydłem stosowanym do peelingu ciała. Podobny proces mogliśmy obserwować na soukach więc można zobaczyć dzieło pracujących pań na zdjęciach.


Sama Essaouira? Cóż, miasteczko okazało się bardzo urokliwe i niejednokrotnie zdążyło przyciągnąć różnych filmowców. Właśnie w tym mieście powstała (częściowo) m. in. Gra o Tron, jak również wiele znanych filmów.


Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od portu rybackiego, który choć charakterem przypominał ten z Agadiru, to jednak był o wiele mniej okazały. Pięknie natomiast prezentowały się w nim niebieskie łodzie, a na ich tle latające gęsto nadmorskie mewy.


Dalej przeszliśmy w kierunku Sqala du Port, czyli ogromnego bastionu artyleryjskiego oraz drugiego bastionu Sqala de la Ville, mającego formę rampy, na której ustawione zostały armaty, mające kiedyś chronić port przed wrogimi okrętami.



Koty w Agadirze

Kotów w Essaouirze jest ogromna liczba. W Agadirze, szczególnie w porcie, też swego czasu było ich zatrzęsienie. Zainteresowali się jednak nimi Koreańczycy i portowe koty zostały wyłapane celem sprzedaży do Korei. Oczywiście sprzedane koty trafiły do koreańskich restauracji, a sami Koreańczycy zarobili na nich znacznie więcej, niż zarobiliby na owocach morza. 


Argan Phyto Hammam

Jeden dzień chcieliśmy poświęcić dla własnego ciała i relaksu. Stąd pojawił się pomysł, by skorzystać z masażu relaksacyjnego poprzedzonego peelingiem oczyszczającym i wygładzającym naskórek. Trzygodzinna wizyta w Argan Phyto Hammam to koszt 350MAD, którego nie żałowałam ani chwili. Taki masaż polecany jest szczególnie na początku wizyty w Maroko, bo idealnie przygotowuje skórę do opalania. W pierwszej kolejności zostaliśmy zaprowadzeni do łaźni parowej, gdzie po chwili panie płukały nas ciepłą wodą, smarowały nam całe ciało mydłem peelingującym z arganu, wcierając je dokładnie za pomocą specjalne rękawicy. Następnie panie posmarowały nas olejkiem do peelingu enzymatycznego i zaprowadziły w szlafrokach na tarasach, żeby zmiękła nam skóra. Tam zostaliśmy poczęstowani herbatą, a po około pół godzinie każdy z nas znalazł się na osobnym łóżku pod opieką masażystki. Ostatnia godzina to prawdziwy masaż relaksacyjny, obejmujący całe ciało i urozmaicony spokojną muzyką, kojącą wszystkie zmysły. Wyszliśmy stamtąd jak nowo narodzeni , na koniec zakupiłam jeszcze waniliowy olejek arganowy do masażu za 120MAD.

Marrakech

Marrakech poza Casablanką i Rabatem wydaje się być najbardziej znanym miastem marokańskim więc był obowiązkowym punktem naszej wizyty. Od samego Agadiru prowadzi do niego autostrada, a odległość wynosi 250km. Droga nie jednak nużąca, bo najpierw prowadzi przez niezliczone pola z drzewami arganowymi, a następnie przez piękne pasma gór Atlas Wysoki.

Już na wjeździe do Marrakechu spokojnie wyrobiłam sobie o nim pierwszą opinię. Jest to zdecydowanie miasto czerwonych budynków, ulicznego gwaru i mnóstwa przeciskających się drogami motorów.

Ważnym punktem naszej wizyty był Pałac El-Bahia, gdzie mój wzrok przykuły ściany wyłożone mozaiką i rosnące na dziedzińcu gorzkie pomarańcze. Dziedzińce stanowią przedsmak wejścia do rezydencji, którą wzniósł wezyr Bou Ahmed w końcówce XIX wieku.


Drugim obiektem była największa w Maroku Medresa Ben Youssefa, która powstała w XIV wieku. W środku znajduje się bardzo duży dziedziniec z sadzawką wyłożoną mozaiką. Bogactwo dekoracji ścian, wszędzie widoczne wzory charakterystycznej dla Maroka mozaiki zrobiły na mnie ogromne wrażenie.


Niedaleko medresy, ukryta w jednej z małych, ale gwarnych uliczek, znajdowała się marokańska restauracja, w której zjedliśmy obiad. Drzwi wejściowe, zwykłe i nie robiące żadnego wrażenia, nie napawały optymizmem. Wnętrze zaskoczyło nas jednak niesamowicie. Podłogi wyłożone były czerwonymi dywanami, pomieszczenia urozmaicały też kolorowe ściany, łuki i kolumny, a na fotelach i sofach piękne dekoracyjne poduszki. Jedzenie podano nam w zdobionych naczyniach ceramicznych, każdy stół to inna zastawa. Na przystawki podano nam warzywa (w tym ogórek, pomidory, ziemniaczki), soczewicę, ryż, pikantną harrisę i bułeczki. Obiad był równie ciekawy, podano szaszłyki z kurczaka i mięsa mielonego, a do tego ryż i ziemniaki. Deser był, jak to często w Maroko, orzeźwiający, zaserwowano nam świeżo pokrojonego melona i marokańską herbatę.


Najedzeni i szczęśliwi poszliśmy dalej za przewodnikiem, który prowadził nas krętymi alejkami przez największy w Marrakechu souk. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć pracę wielu Marokańczyków, szczególnie przy ręcznej pracy rzemieślniczej. Dosłownie w środku souku znajdowała się apteka berberyjska, na którą czekałam z niecierpliwością. W środku przygotowano dla nas prezentację zastosowania wielu kosmetyków typowych dla Maroka, które posiadają wszystkie wymagane w Europie certyfikaty (Ecocert). Zdecydowanie największą furorę robiły olejki arganowe kosmetyczne, przyprawy i piżmo. Ja również obkupiłam się w olejkach arganowych, wybrałam takie, które miały 95% zawartości olejku, a resztę stanowił aromat zapachowy. Bez problemu można było kupić także olejek 100% w tej samej cenie. Za jedną 250ml butelkę olejku zapłaciłam 15euro, a oczywiście wzięłam ich kilka o różnych zapachach. Jako gratis dostałam jeszcze jeden mały olejek z atomizerem i małą fiolkę piżma.


Po udanych zakupach mieliśmy czas wolny do wykorzystaniu na najbardziej znanym w Marrakechu placu Jama’a el-Fna oraz znajdującym się obok souku. Ceny na souku nie powalały, były wręcz kilkukrotnie wyższe od tych, które spotkaliśmy w Agadirze. Sam plac, nazywany też placem straceń, zaczynał zagęszczać się z każdą godziną. Największe wrażeni robi wieczorem gdyż stanowi idealne miejsce spotkań i przyciąga tym samym setki turystów. Na miejscu czeka na odwiedzających wiele rozrywek, w tym zaklinacze wężów, dentysta, który „leczy” zęby poprzez ich publiczne wyrwanie, przejażdżki dorożkami, panie robiące w kilkanaście minut tatuaż z henny, czy możliwość zrobienia fotografii z małą małpką. Na placu trzeba być ostrożnym i uważać na naciągaczy. Potrafią bowiem niezauważenie nałożyć turyście węża na szyję i nie zdejmować dopóki nie zapłaci się odpowiedniej ceny (często nawet 200MAD, czyli około 80zł).


Ostatnim punktem wycieczki była kolacja w prawdziwej marokańskiej restauracji. Aby do niej trafić, trzeba mieć niezłą nawigację w głowie, bo znajduje się w bardzo wąskiej alejce wielkiego souku i łatwo koło niej przejść, omijając niczym nie wyróżniający się z zewnątrz budynek. Wnętrze spodobało nam się jeszcze bardziej niż w poprzedniej restauracji. Od razu na myśl przyszło głośne słowo: „WOW”. Korytarze zabudowane były piękną mozaiką, przepięknie zdobione drewniane drzwi (każde inne), sofy z prawdziwymi marokańskimi poduszkami i wyjątkowo bogata ceramiczna zastawa na okrągłych stołach. Restauracja, do której prowadziły dość zwykłe drzwi na souku, okazała się mieć kilka pięknych sal, z których każda mogłaby spełniać rolę nawet weselnej. Przepiękne kopuły i ściany robiły wrażenie podczas posiłku. Dodatkową atrakcją byli grający na żywo muzycy, starsza pani tańcząca z tacą pełną zapalonych świec na głowie oraz tancerka brzucha. Sama kolacja rozpoczęła się od hariry, czyli tradycyjnej marokańskiej zupy z ciecierzycy, soczewicy i wyczuwalnej w smaku marchewki. Danie główne stanowił kurczak i warzywa z tadżina, a na deser podano świeże winogrona oraz znane w Maroku suche ciastka w towarzystwie herbatki.


Tamri

Wioska, a właściwie małe miasteczko, które położone jest około 50 km na północ od Agadiru, okrzyknięte zostało mianem wioski bananowej. Takich wiosek jest więcej, ale ta została nam polecona przez jednego z przewodników, jak jedna z większych. Dostaliśmy się do niej bez problemu miejskim autobusem z Agadiru (linia 33) za cenę 9MAD w jedną stronę. Już sama podróż warta była zakupu biletu, bo trasa biegła wzdłuż wybrzeża, a każdy kolejny widok wzburzonych fal powodował nasz zachwyt. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku i stwierdziliśmy, że znaleźliśmy się na dość sporej ulicy, przed bramą meczetu, a otaczały nas stragany pełne owoców. Cała ulica tworzyła bazar, na którym w głównej roli występowały duże kiście małych bananów, kilogramy granatów oraz niezliczona ilość dyń. Pomiędzy straganami dostrzegliśmy małe knajpki, gdzie serwowane są grillowane świeżo rybki. Zapach dymu roznosił się na całą ulicę, ale mimo to, nie skusiliśmy się, aby spróbować smakołyku. Przeszliśmy się po prawie całej wiosce w poszukiwaniu plantacji bananów. Oczekiwaliśmy dużych pól, ale rzeczywistość była inna. Drzewka bananowe znajdowały się bowiem na ogrodzonych charakterystycznym czerwonym murem prywatnych działkach i to właśnie one stanowiły znane plantacje.  Przez dziurę w jednym z murów udało nam się sfotografować rosnące na drzewach owoce. Sama miejscowość, podobnie jak mijane przez nas pod drodze wioski, była urokliwa pod innym względem. Zachwyciła nas bowiem czerwona zabudowa, wąski uliczki i spacerujące swobodnie owce i krowy.



Botanical Garden

Wracając z Immouzer zatrzymaliśmy się dosłownie na pół godziny w mini ogrodzie botanicznym, gdzie przemiła pani opowiedziała o charakterystycznych dla Maroka roślinach, a potem poczęstowała nas różnymi rodzajami miodu. Obok znajdował się sklepik, gdzie można było zakupić oferowane miody, a także herbatę. Długo się nie musieliśmy zastanawiać i kupiliśmy to, co smakowało nam najbardziej: miód z kwiatu pomarańczy za 100MAD oraz masło migdałowe za 130MAD.


Po drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w ostatnim punkcie widokowym, gdzie poza rajskimi wręcz widokami, można było napić się świeżo wyciskanego soku z pomarańczy, mocząc jednocześnie nogi w górskim strumyku. Były do tego przygotowane stoliki, specjalnie ustawione w środku wody. Niby proste rozwiązanie, a tak korzystne na upalne dni. Cała wycieczka, która odbyła się w godzinach 8:00-16:00, została zrealizowana przez biuro New Approach Holidays i kosztowała 600MAD.

 
 

Wycieczka do Immouzer

Zachęceni widokiem wznoszących się nad Agadirem wzgórz, wybraliśmy się na wycieczkę w pierwsze pasma gór Atlas, na cel obierając małą wioskę berberyjską. Niedługo musieliśmy jechać jeepem, aby naszym oczom ukazały się niesamowite szlaki z oszałamiającymi widokami. Górskie doliny, pierwsze górskie szczyty i rosnąca roślinność zachęcały do fotografowania.


Jednym z przystanków na naszej drodze okazało się prawdziwe wiejskie targowisko, gdzie mieliśmy okazję poczuć prawdziwe życie berberyjskich mieszkańców małej górskiej wioski. Targ nie był zwykłym sukiem, a miejscem, gdzie miejscowi kupowali barany i kozły, głównie ze względu na zbliżające się Święto Barana (w tym roku 24 września, lecz jest to święto ruchome odbywające się 2 miesiące po okresie ramadanu). Trzeba przyznać, że nie było to miejsce dla osób o słabych nerwach. Smutne zwierzęta ze spuszczonym wzrokiem i związanymi przednimi łapami czekały na nieuchronną śmierć, a pokrojone części innych leżały wzdłuż kolejnych straganów, gotowe do sprzedaży.



Jeszcze trochę jazdy jeepem i dojechaliśmy do naszego celu. Mała wioska berberyjska przywitała nas pięknymi widokami na górskie doliny, a następnie dotarliśmy do wiejskiej szkoły podstawowej, przy której czekała na nas grupka dzieci. Widać było, że czekają, aby obdarować je choć jednym dirhamem. Miałam ze sobą trzy monety lecz nie spodziewałam się, że dzieci zareagują dość chaotycznie. Z czwórki dzieci, które były obok, naraz znalazło się koło mnie kilkanaście dzieci, które wręcz próbowały się wspiąć po mnie, by dostać pieniążek. Udało mi się wybrać mniejsze dzieci i pokazałam gestem dłoni, że więcej nie mam. Dzieci chętnie zapozowały do wspólnego zdjęcia, a później odprowadziły nas do budynku, w którym mieliśmy przygotowany prawdziwy marokański obiad.


Na poczęstunek otrzymaliśmy świeży chlebek, a do niego cztery rodzaje dipów: oliwę z oliwek, spożywczy olej arganowy, masło migdałowe oraz  miód. Zdecydowanie chlebek najbardziej smakował mi się masełkiem migdałowym, ale zostawiłam sobie miejsce na dalszą część posiłku. Przed podaniem głównego dania przyniesiono marokańską słodką herbatkę, która okazała się być przysmakiem naszych wakacji. Główny posiłek składał się z warzywnej sałatki oraz kurczaka z ziemniakami i marchewką, podanego bezpośrednio w glinianym naczyniu tadżin. Na deser podano świeżo pokrojone melony, które dodatkowo osłodziły obiad.