Marrakech poza Casablanką i Rabatem wydaje się być
najbardziej znanym miastem marokańskim więc był obowiązkowym punktem naszej
wizyty. Od samego Agadiru prowadzi do niego autostrada, a odległość wynosi
250km. Droga nie jednak nużąca, bo najpierw prowadzi przez niezliczone pola z
drzewami arganowymi, a następnie przez piękne pasma gór Atlas Wysoki.
Już na wjeździe do Marrakechu spokojnie wyrobiłam sobie o
nim pierwszą opinię. Jest to zdecydowanie miasto
czerwonych budynków, ulicznego gwaru i mnóstwa przeciskających się drogami
motorów.
Ważnym punktem naszej wizyty był Pałac El-Bahia, gdzie mój
wzrok przykuły ściany wyłożone mozaiką i rosnące na dziedzińcu gorzkie
pomarańcze. Dziedzińce stanowią przedsmak wejścia do rezydencji, którą wzniósł
wezyr Bou Ahmed w końcówce XIX wieku.
Drugim obiektem była największa w Maroku Medresa Ben
Youssefa, która powstała w XIV wieku. W środku znajduje się bardzo duży
dziedziniec z sadzawką wyłożoną mozaiką. Bogactwo dekoracji ścian, wszędzie
widoczne wzory charakterystycznej dla Maroka mozaiki zrobiły na mnie ogromne
wrażenie.
Niedaleko medresy, ukryta w jednej z małych, ale gwarnych
uliczek, znajdowała się marokańska restauracja, w której zjedliśmy obiad. Drzwi
wejściowe, zwykłe i nie robiące żadnego wrażenia, nie napawały optymizmem.
Wnętrze zaskoczyło nas jednak niesamowicie. Podłogi wyłożone były czerwonymi
dywanami, pomieszczenia urozmaicały też kolorowe ściany, łuki i kolumny, a na
fotelach i sofach piękne dekoracyjne poduszki. Jedzenie podano nam w zdobionych
naczyniach ceramicznych, każdy stół to inna zastawa. Na przystawki podano nam
warzywa (w tym ogórek, pomidory, ziemniaczki), soczewicę, ryż, pikantną harrisę
i bułeczki. Obiad był równie ciekawy, podano szaszłyki z kurczaka i mięsa
mielonego, a do tego ryż i ziemniaki. Deser był, jak to często w Maroko,
orzeźwiający, zaserwowano nam świeżo pokrojonego melona i marokańską herbatę.
Najedzeni i szczęśliwi poszliśmy dalej za przewodnikiem,
który prowadził nas krętymi alejkami przez największy w Marrakechu souk. Po
drodze mieliśmy okazję zobaczyć pracę wielu Marokańczyków, szczególnie przy
ręcznej pracy rzemieślniczej. Dosłownie w środku souku znajdowała się apteka
berberyjska, na którą czekałam z niecierpliwością. W środku przygotowano dla
nas prezentację zastosowania wielu kosmetyków typowych dla Maroka, które
posiadają wszystkie wymagane w Europie certyfikaty (Ecocert). Zdecydowanie
największą furorę robiły olejki arganowe kosmetyczne, przyprawy i piżmo. Ja również
obkupiłam się w olejkach arganowych, wybrałam takie, które miały 95% zawartości
olejku, a resztę stanowił aromat zapachowy. Bez problemu można było kupić także
olejek 100% w tej samej cenie. Za jedną 250ml butelkę olejku zapłaciłam 15euro,
a oczywiście wzięłam ich kilka o różnych zapachach. Jako gratis dostałam
jeszcze jeden mały olejek z atomizerem i małą fiolkę piżma.
Po udanych zakupach mieliśmy czas wolny do wykorzystaniu na
najbardziej znanym w Marrakechu placu Jama’a el-Fna oraz znajdującym się obok
souku. Ceny na souku nie powalały, były wręcz kilkukrotnie wyższe od tych,
które spotkaliśmy w Agadirze. Sam plac, nazywany też placem straceń, zaczynał
zagęszczać się z każdą godziną. Największe wrażeni robi wieczorem gdyż stanowi
idealne miejsce spotkań i przyciąga tym samym setki turystów. Na miejscu czeka
na odwiedzających wiele rozrywek, w tym zaklinacze wężów, dentysta, który
„leczy” zęby poprzez ich publiczne wyrwanie, przejażdżki dorożkami, panie
robiące w kilkanaście minut tatuaż z henny, czy możliwość zrobienia fotografii
z małą małpką. Na placu trzeba być ostrożnym i uważać na naciągaczy. Potrafią
bowiem niezauważenie nałożyć turyście węża na szyję i nie zdejmować dopóki nie
zapłaci się odpowiedniej ceny (często nawet 200MAD, czyli około 80zł).
Ostatnim punktem wycieczki była kolacja w prawdziwej
marokańskiej restauracji. Aby do niej trafić, trzeba mieć niezłą nawigację w
głowie, bo znajduje się w bardzo wąskiej alejce wielkiego souku i łatwo koło
niej przejść, omijając niczym nie wyróżniający się z zewnątrz budynek. Wnętrze
spodobało nam się jeszcze bardziej niż w poprzedniej restauracji. Od razu na
myśl przyszło głośne słowo: „WOW”. Korytarze zabudowane były piękną mozaiką,
przepięknie zdobione drewniane drzwi (każde inne), sofy z prawdziwymi
marokańskimi poduszkami i wyjątkowo bogata ceramiczna zastawa na okrągłych
stołach. Restauracja, do której prowadziły dość zwykłe drzwi na souku, okazała
się mieć kilka pięknych sal, z których każda mogłaby spełniać rolę nawet weselnej.
Przepiękne kopuły i ściany robiły wrażenie podczas posiłku. Dodatkową atrakcją
byli grający na żywo muzycy, starsza pani tańcząca z tacą pełną zapalonych
świec na głowie oraz tancerka brzucha. Sama kolacja rozpoczęła się od hariry,
czyli tradycyjnej marokańskiej zupy z ciecierzycy, soczewicy i wyczuwalnej w
smaku marchewki. Danie główne stanowił kurczak i warzywa z tadżina, a na deser
podano świeże winogrona oraz znane w Maroku suche ciastka w towarzystwie
herbatki.