niedziela, 11 października 2015

Marrakech

Marrakech poza Casablanką i Rabatem wydaje się być najbardziej znanym miastem marokańskim więc był obowiązkowym punktem naszej wizyty. Od samego Agadiru prowadzi do niego autostrada, a odległość wynosi 250km. Droga nie jednak nużąca, bo najpierw prowadzi przez niezliczone pola z drzewami arganowymi, a następnie przez piękne pasma gór Atlas Wysoki.

Już na wjeździe do Marrakechu spokojnie wyrobiłam sobie o nim pierwszą opinię. Jest to zdecydowanie miasto czerwonych budynków, ulicznego gwaru i mnóstwa przeciskających się drogami motorów.

Ważnym punktem naszej wizyty był Pałac El-Bahia, gdzie mój wzrok przykuły ściany wyłożone mozaiką i rosnące na dziedzińcu gorzkie pomarańcze. Dziedzińce stanowią przedsmak wejścia do rezydencji, którą wzniósł wezyr Bou Ahmed w końcówce XIX wieku.


Drugim obiektem była największa w Maroku Medresa Ben Youssefa, która powstała w XIV wieku. W środku znajduje się bardzo duży dziedziniec z sadzawką wyłożoną mozaiką. Bogactwo dekoracji ścian, wszędzie widoczne wzory charakterystycznej dla Maroka mozaiki zrobiły na mnie ogromne wrażenie.


Niedaleko medresy, ukryta w jednej z małych, ale gwarnych uliczek, znajdowała się marokańska restauracja, w której zjedliśmy obiad. Drzwi wejściowe, zwykłe i nie robiące żadnego wrażenia, nie napawały optymizmem. Wnętrze zaskoczyło nas jednak niesamowicie. Podłogi wyłożone były czerwonymi dywanami, pomieszczenia urozmaicały też kolorowe ściany, łuki i kolumny, a na fotelach i sofach piękne dekoracyjne poduszki. Jedzenie podano nam w zdobionych naczyniach ceramicznych, każdy stół to inna zastawa. Na przystawki podano nam warzywa (w tym ogórek, pomidory, ziemniaczki), soczewicę, ryż, pikantną harrisę i bułeczki. Obiad był równie ciekawy, podano szaszłyki z kurczaka i mięsa mielonego, a do tego ryż i ziemniaki. Deser był, jak to często w Maroko, orzeźwiający, zaserwowano nam świeżo pokrojonego melona i marokańską herbatę.


Najedzeni i szczęśliwi poszliśmy dalej za przewodnikiem, który prowadził nas krętymi alejkami przez największy w Marrakechu souk. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć pracę wielu Marokańczyków, szczególnie przy ręcznej pracy rzemieślniczej. Dosłownie w środku souku znajdowała się apteka berberyjska, na którą czekałam z niecierpliwością. W środku przygotowano dla nas prezentację zastosowania wielu kosmetyków typowych dla Maroka, które posiadają wszystkie wymagane w Europie certyfikaty (Ecocert). Zdecydowanie największą furorę robiły olejki arganowe kosmetyczne, przyprawy i piżmo. Ja również obkupiłam się w olejkach arganowych, wybrałam takie, które miały 95% zawartości olejku, a resztę stanowił aromat zapachowy. Bez problemu można było kupić także olejek 100% w tej samej cenie. Za jedną 250ml butelkę olejku zapłaciłam 15euro, a oczywiście wzięłam ich kilka o różnych zapachach. Jako gratis dostałam jeszcze jeden mały olejek z atomizerem i małą fiolkę piżma.


Po udanych zakupach mieliśmy czas wolny do wykorzystaniu na najbardziej znanym w Marrakechu placu Jama’a el-Fna oraz znajdującym się obok souku. Ceny na souku nie powalały, były wręcz kilkukrotnie wyższe od tych, które spotkaliśmy w Agadirze. Sam plac, nazywany też placem straceń, zaczynał zagęszczać się z każdą godziną. Największe wrażeni robi wieczorem gdyż stanowi idealne miejsce spotkań i przyciąga tym samym setki turystów. Na miejscu czeka na odwiedzających wiele rozrywek, w tym zaklinacze wężów, dentysta, który „leczy” zęby poprzez ich publiczne wyrwanie, przejażdżki dorożkami, panie robiące w kilkanaście minut tatuaż z henny, czy możliwość zrobienia fotografii z małą małpką. Na placu trzeba być ostrożnym i uważać na naciągaczy. Potrafią bowiem niezauważenie nałożyć turyście węża na szyję i nie zdejmować dopóki nie zapłaci się odpowiedniej ceny (często nawet 200MAD, czyli około 80zł).


Ostatnim punktem wycieczki była kolacja w prawdziwej marokańskiej restauracji. Aby do niej trafić, trzeba mieć niezłą nawigację w głowie, bo znajduje się w bardzo wąskiej alejce wielkiego souku i łatwo koło niej przejść, omijając niczym nie wyróżniający się z zewnątrz budynek. Wnętrze spodobało nam się jeszcze bardziej niż w poprzedniej restauracji. Od razu na myśl przyszło głośne słowo: „WOW”. Korytarze zabudowane były piękną mozaiką, przepięknie zdobione drewniane drzwi (każde inne), sofy z prawdziwymi marokańskimi poduszkami i wyjątkowo bogata ceramiczna zastawa na okrągłych stołach. Restauracja, do której prowadziły dość zwykłe drzwi na souku, okazała się mieć kilka pięknych sal, z których każda mogłaby spełniać rolę nawet weselnej. Przepiękne kopuły i ściany robiły wrażenie podczas posiłku. Dodatkową atrakcją byli grający na żywo muzycy, starsza pani tańcząca z tacą pełną zapalonych świec na głowie oraz tancerka brzucha. Sama kolacja rozpoczęła się od hariry, czyli tradycyjnej marokańskiej zupy z ciecierzycy, soczewicy i wyczuwalnej w smaku marchewki. Danie główne stanowił kurczak i warzywa z tadżina, a na deser podano świeże winogrona oraz znane w Maroku suche ciastka w towarzystwie herbatki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz